BIULETYN INFORMACYJNY OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH

Pani Maria Przesmycka 1899-1988

„Dobroć jest cichym czynieniem tego,
o czym inni głośno mówią”

Friedl Bentelrock

Będąc dziewięcioletnią, osieroconą dziewczynką, zmuszona była podjąć pracę, aby móc się utrzymać.

W sławatyckim składzie aptecznym (który mieścił się na tzw. „Górze Głodowej”) u właściciela Henryka Dejczmana, pracowała w charakterze dorywczej pomocy przy sporządzaniu leków ziołowych. Zdobywała wiedzę i umiejętności dobierania poszczególnych składników do wytwarzanych własnym sumptem medykamentów. Nabytymi umiejętnościami podzieliła się w latach 70-tych minionego stulecia ze studentami Akademii Medycznej w Lublinie, przychodzącymi kilkakrotnie celem poznania Jej wiedzy o specyfikach leczenia ziołami.

O różnych porach roku, szukała po sławatyckich łąkach i pobliskich lasach ziół, owoców, liści i kwiatów, które trafiały do Jej domowego zielnika panoszącego się na całym strychu drewnianego domku, krytego gontem. Gorzki smak piołunu, dziurawca zaparzanego zimową porą z gałązkami malin, rumianku, łopianu, macierzanki, mięty, bzu czarnego, lipy itp. oraz tabletek emskich na mleku i oczyszczonej nafty pozostał mi po dziś dzień w smakowej pamięci, na równi z tranem obowiązkowo pitym w szkole.

Przed pierwszą wojną światową, wyruszyła jako 14-to letnia dziewczynka ze Sławatycz w poszukiwaniu pracy do Warszawy. Podjęła tam pracę pomocy kucharskiej. Z upływem lat, zdobywając wiedzę, pozwalającą na samodzielne wykonywanie czynności kucharskich zapracowała na stosowne referencje. Z sentymentem wspominała przedwojenne rarytasy, słodycze orientalne, przyrządzane leguminy na zimno lub na gorąco, kremy, budynie, musy z jabłek, wiśni drylowanych, zapiekane suflety z ryżem, eklery z kremem z żółtek, baby migdałowe, kawę prawdziwą z cukrem i słodką śmietanką bądź czekoladę na gorąco koniecznie z pianą z żółtek.

Przechodziła przez różne domy, pracując nie byle gdzie, jak mówiła przeważnie gotowała dla „wielkich państwa”. „Wielcy państwo” podróżowali, zmieniali miejsca zamieszkania, wyjeżdżali do kurortów, a ona z nimi. Była m.in. w Częstochowie, Lwowie, Wilnie, Krakowie, Berdyczowie. „Wielcy państwo” wypoczywali – była więc z nimi i oglądała białe noce, podziwiała Węgry, Rumunię, Austrię.

Uciuławszy solidną kwotę, wystarczającą na zakup działki i pobudowanie niewielkiego domku przy ul. Kodeńskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie moich rodziców, wraca do Sławatycz i pozostaje z nimi związana aż do śmierci. Umarła nagle mając 89 lat.

Skazana przez całe długie życie na samą siebie, manifestowała dokąd sił starczyło własną sprawność i siłę, targając na tzw. nosiłkach wodę z odległego żurawia (pomijając naszą studnię) zastąpionego później pompą uliczną. U schyłku życia posiadała w domu kran z wodą z wodociągu wiejskiego, doprowadzonego na koszt gminy.

Kuśtykając znikała w czeluściach drzwi jakby zapadała za nią kurtyna. Nuciła, śpiewała „godzinki”, czytała archiwalne numery „Rycerza Niepokalanej”, popłakiwała i nadal zmagała się z niedostatkiem i postępującą niedołężnością. Opiekunce z opieki społecznej zawdzięczała dostarczane zakupy i chwilową obecność rozpraszającą ciągłą samotność.

Są ludzie dobrzy i źli, szlachetni i pospolici, litościwi i oziębli. Trzy cechy z wymienionych ją charakteryzowały. To co inni głosili, ona praktykowała. Żyła na najwyższym poziomie etycznym. Ostentacyjnie troszczyła się o dokarmianie podrzuconych kotów. Z chorymi, proszącymi Ją o pomoc, dzieliła się ziołami za „Bóg zapłać”. Nigdy nie słyszałem, aby proszącemu powiedziała „nie”. Całe jej długie życie było jednym wielkim „tak”. Chwaliła Boga uczynkami, a nie oracjami.

Wzrastałem w Jej najbliższym otoczeniu. Najpierw zwracała się do mnie mówiąc mały, później panicz, niebawem zastępując słowem pan i tak już pozostało, pomimo próśb o używanie wyłącznie mojego imienia z pominięciem krępujących tytułów grzecznościowych.

W Sławatyczach kontynuowała pracę, zadziwiając swoim talentem jako wzięta kucharka na weselach oraz m.in. na miejscowej plebani u ks. Jana Samulaka. Gotowała obiady stołującym się u Niej lekarzom i nauczycielom. Kuchnia Jej charakteryzowała się naturalnością. Nie używała żadnych substytów. Warzywa i owoce pochodziły z jej ogródka. Tubylcy nie zawracali sobie w tamtych latach głowy ożynami, smrodzinami (czarną porzeczką), selerami, porami, czarną rzepą, papryką, pieprzem czerwonym okazale prezentującym się obok leczniczych aloesów na Jej czterech parapetach okiennych. Łąkowe i leśne zioła, po odpowiednim wysuszeniu dodawały smaku potrawom. Ciasta przez Nią pieczone zawierały bardzo dużą liczbę jaj, świeżego mleka, prawdziwego miodu. Obcy Jej był proszek do pieczenia, cerres, margaryna. Konfitury do biszkoptowych omletów (przez okno podawanych „małemu”) przygotowywała z własnych owoców. Borówki leśne i żurawiny stanowiły dodatek do mięs, szczególnie pieczonego indyka. Obok nabiału, koziego mleka i świeżego mięsa pozyskiwanego z miejscowej masarni, występowały wyśmienite potrawy jarskie. Sama hodowała jedną kozę, kilka kur o imionach: kupowdzia, talaruńcia, gulano itp. i jedną świnię, którą zabijała przed Bożym Narodzeniem. Wyrabiała wędliny oraz dosmaczone czosnkiem i ziołami kiełbasy. Wyroby te sprzedawała, stosując ewangeliczną zasadę – „jaką miarą mierzycie, taką będzie wam odmierzone”. Każdy asortyment przez Nią sprzedawany obowiązkowo posiadał nadwagę, minimum 10 dkg.

Rzadko spędzała zimowe wieczory we własnym, niedogrzanym domu. Przygarbiona z kosturem zwanym przez Nią „łomaką” wypuszczała się do sąsiadów. Siadała twarzą zwróconą w stronę kuchennego paleniska i całymi godzinami wygłaszała obrazowe wspomnienia. Wszystko co mówiła, zostało wyryte w mojej świadomości od najmłodszych lat. Słuchałem z wypiekami na twarzy. Zamykając oczy na kuchennym kufereczku, dawałem się wciągnąć w magiczny świat. Widziałem nigdy dotąd nie oglądane białe niedźwiedzie, Lwów, Wilno, Petersburg, Berdyszów, przedwojenną Warszawę a w niej: szybko mknące czerwone tramwaje z konduktorem, pucybuta z nieodłącznym podnóżkiem, kataryniarza ze szkatułką na korbkę, bałałajkę i śpiewającego zalecankową (miłosną) piosenkę – „mam cukierniczkę i puderniczkę a pan co ma?”. Słyszałem przejeżdżające po bruku dorożki, tętent koni. Czułem klimat przedwojennej ulicy Próżnej, która była centrum życia społeczności żydowskiej. Widziałem lump protelariat gardzony tonacją Jej wypowiedzi, używający języka o nazwie rynsztokowego plugastwa. Dzięki Niej wszelka niegodziwość zaczęła mnie przygnębiać. Rozmarzałem się słuchając opowieści o sposobie zachowywania się, wzajemnego poszanowania, kultury osobistej „wielkich państwa”. O urządzanych przyjęciach w salonie domu, o grach na fortepianie, o zainteresowaniu polityką, a nade wszystko o kultywowaniu patriotyzmu, religijności i filantropii. Snuła opowieści o Żydach, Sowietach, Niemcach, o zbrojnych bandach pustoszących domostwa, okradających z zapasów żywności. Przytupując prawą nogą, uderzała „łomaką” w podłogę jakby się odgrażała. Zniżała głos sprowadzając do suflerskiego szeptu, gdy opowiadała tajemną wówczas prawdę o stalinowskiej zbrodni w Katyniu. Przypominając o zasunięciu na klucz drzwi wejściowych, odchylała chustkę prosząc o podkręcenie głośniej radia co rusz zagłuszanego Głosu Ameryki, a zwłaszcza Radia Wolna Europa, emitującego korespondencje z Polski. Komentując zasłyszane wiadomości stroszyła się unosząc swój kostur, udzielając treściwej reprymendy wschodniemu sąsiadowi.

Utkwiła mi szczególna bojaźń i trwoga, która towarzyszyła (w latach pięćdziesiątych minionego stulecia) w czasie wyładowań atmosferycznych. Moce potęgi piorunów rozdzierających niebo oświetlały okoliczne budynki. Na poczekaniu zjawiały się obie w pobliżu mieszkające samotne sąsiadki i razem z moją babcią odprawiały na klęczkach błagalne modły, do których których p. Przesmycka dokładała po wielokroć, aby burza zechciała pójść na suchy las. Niebo robiło swoje, pękało od grzmotów, ziemia drżała. Błyskawica odsłaniała co chwilę Jej dom z obrazkami świętymi bez liku wystawionymi we wszystkich oknach. Gromnica z wosku pszczelego, owinięta poniżej środka czesanym lnem płonęła w zaduchu klimatu trwogi, a słowa pieśni „Kto się w opiekę odda Panu swemu…” zamiast oczekiwanej ulgi i wiary w moc sprawczą, potęgowały strach. Porywisty wiatr szarpał okiennicami. Deszcz dudnił o szyby. Kolejny huk, rozbłysk świetlistego ognia i niewielka przerwa na kolejną prośbę, aby burza wreszcie odeszła, najlepiej za Bug. Było to dla mnie przeżycie nadzwyczaj silne jak na dziecięcą wytrzymałość…

Lata mijały. Bezlitośnie uciekający czas uwidaczniał Jej twarz coraz bardziej usianą zmarszczkami i wyłzawione, głęboko osadzone oczy, niewinnie starczo błękitne jakby otarły się o niebo.  Dziś, z pokorą chylę czoło, dziękując Jej za rozbudzenie wyobraźni ubarwiającej wspomnienia z dzieciństwa, przepraszając za wizję wczesnego dzieciństwa wyłonioną z marzeń, która nie przybrała realnego kształtu. Nie kupiłem obiecanego Jej kapelusza, aby wreszcie mogła wyglądać paradnie, jak przystało na Jej pochodzenia ze szlachty zagonowej, którym poniekąd się chlubiła. A przecież Jej obiecałem! Tuptałem za Nią i składałem obiecanki, gapiąc się na białą kozę z czarną strzałką na czole, skubiącą trawę w nieistniejącym już dziś przycmentarnym rowie. Zbierałem kwiatki dla Matki Boskiej Chełmskiej, czczonej przez Nią w obrazie wiszącym od niedawna w Jej pokoju. Obraz ten przyniosła ze śmietnika. Opowiadała, że wyrzuciła go kobieta z naszej ulicy, przyjmując inne wyznanie. Wiem również od Niej, że samoistne „odnowienie się tego obrazu” nastąpiło w czasie szalejącej burzy wietrznej, która zerwała dach na nowym domu p. Szaleckiego i podkreślała – było to w dniu urodzin „małego”!

Krzysztof Gruszkowsk

Facebook

Ta strona wykorzystuje pliki cookies, aby zapewnić jak najlepszą optymalizację treści na niej zawartych. Czytaj więcej o polityce prywatności i plikach cookies